Jak założyć i prowadzić firmę? Poradnik początkującego przedsiębiorcy

Bartłomiej Sosna to młody, lecz równocześnie doświadczony i odnoszący sukcesy, polski przedsiębiorca, który w swojej książce „Twoja firma! Zmiana myślenia drogą do sukcesu” tłumaczy, jak – krok po kroku – założyć i prowadzić własną firmę. Z humorem udziela wielu rad przydatnych początkującym przedsiębiorcom. Odwołuje się przy tym do najlepszego, najbardziej wartościowego źródła wiedzy, jakim jest własne doświadczenie. Korekta i redakcja książki Bartka sprawiła mi wiele przyjemności i z radością polecam ją każdemu, kto chciałby w życiu spróbować czegoś ciekawszego od pracy na etacie w korporacji lub mało ambitnego i wątpliwego moralnie trzymania się urzędowej posady. 😉

Zapraszam do przeczytania fragmentu książki:

Twoja firma, redakcja książkiPrzez głowę przechodziły mi setki pomysłów na biznes. Uświadomiłem sobie, że mam doświadczenie – rozbujałem czyjąś firmę, to swoją też zbuduję, stworzyłem stanowiska pracy u kogoś, to u siebie też to zrobię – myślałem. I nagle stał się cud. Cud to mocne słowo, tak naprawdę to była OKAZJA, którą wykorzystałem w 100%. Jednak uwierz mi, że okazje stale pojawiają się w naszym życiu, tylko ich nie dostrzegamy, nie chce nam się po nie schylić lub nie mamy wystarczającej pewności siebie, aby to zrobić. Ja natomiast chciałem Ci opisać, jak dzięki takiemu drobnemu impulsowi, jako dwudziestotrzylatek, założyłem swoją firmę i rozwijam ją do dziś.

Ponieważ handlowałem na Allegro oświetleniem, otrzymałem na firmową skrzynkę mailową ofertę handlową od chińskiej fabryki żarówek LED (jak się później okazało, Chińczycy stale śledzą tego typu strony i ciągle wysyłają oferty do firm handlujących podobnym asortymentem). W firmie, gdzie pracowałem, szefostwo pochodziło raczej z epoki języka niemieckiego oraz rosyjskiego, więc na nic zdałaby się chińska oferta po angielsku. Uznałem, że to jest właśnie ten moment, w którym powinienem przejść od marzenia do działania – przesłałem tę ofertę na prywatną skrzynkę, aby wszystko w domu na spokojnie przeanalizować i tego samego wieczoru spotkałem się z moim kolegą z pracy oraz wieloletnim przyjacielem, aby przekalkulować ofertę od Chińczyka o imieniu Shan. Szybko zorientowaliśmy się, że (w 2009 roku) rynek żarówek LED praktycznie u nas nie istnieje. Dodatkowo w ofercie Shana znajdowały się modele żarówek, które ciężko było znaleźć nawet w grafice Google. Mieliśmy doświadczenie w branży oświetleniowej, doświadczenie w handlu oraz podstawowe pojęcie o funkcjonowaniu przedsiębiorstwa, zatem decyzja o otwarciu własnej działalności zapadła tego właśnie wieczoru. Trzeba było tylko zorganizować finansowanie pierwszej partii towaru i zgłosić firmę. Nie tracąc czasu, złożyłem zamówienie u Shana, po czym w mailu zwrotnym otrzymałem fakturę pro forma do zapłaty. Ponieważ firma jeszcze nie istniała, a dane do faktury wymyśliliśmy, już następnego dnia złożyliśmy dokumenty założycielskie, tj. wpis do ewidencji, NIP, REGON, oraz założyliśmy konto walutowe w dolarach. Szybko wykonaliśmy przelew i oczekiwaliśmy na dostawę. Byliśmy ogromnie podekscytowani. Do czasu, kiedy minął miesiąc od złożenia zamówienia, a my nie mieliśmy ani towaru, ani pieniędzy. Po kilku mailach do Shana, które pozostały bez odpowiedzi, zacząłem do niego wydzwaniać. Różnica czasu między naszymi krajami jest dość znaczna, musiałem więc dzwonić albo wcześnie rano, albo bardzo późno wieczorem, ale nie to było najgorsze. Myślę, że każdy początkujący importer borykał się z problemami komunikacyjnymi z Chińczykami i pewnie boryka się do dziś. 🙂 Wtedy mój angielski nie brzmiał najlepiej, ale poziom mojego dostawcy był już poniżej wszelkiej krytyki – jedyne, co udało mi się usłyszeć, pamiętam to do dziś, w słuchawce telefonu brzmiało mniej więcej tak: „Seir, pliiss dont kol mi, rajt imej, aj dont anderstend, rajt imej, baj”. Po kilku takich telefonach poczułem się mocno zrezygnowany, a do tego mój ówczesny pomarańczowy operator komórkowy za kilka rozmów z chińskim przyjacielem przysłał mi rachunek na prawie 800 zł.

Ta sytuacja mnie i wspólnikowi kompletnie podcięła skrzydła, aczkolwiek nadzieja umiera zawsze ostatnia, więc w podświadomości ciągle wierzyliśmy, że to jeszcze nie koniec. I pewnego dnia, po dwóch miesiącach, zadzwonił pracownik z urzędu celnego z informacją, że na lotnisku czeka na nas przesyłka. Od tego momentu nasze psychiczne i fizyczne baterie naładowały się na nowo do maksimum i rzuciliśmy się znowu do działania.

Blog Bartka: bartlomiejsosna.pl.

Dodaj komentarz